Poniekąd, zdecydowanie i na zawsze.
Od zawsze bałam się pstrykających ciemnych plamek. Tych samych, które migotają w kąciku oka gdy patrzysz zbyt długo w jeden punkt. Tych, które napawają mnie okrutnym poczuciem zwątpienia w boskość i siłę prawdy i miłości.
Widuje je zwykle dzień, miesiąć, godzinę przed tragedią. Czymś złym. Migotają by po chwili zniknąć, rozpłynąć się w niepamięci. Zupełnie jakby nigdy nie istniały. Bo przecież nie instały, prawda? A prawda jest czym?
I widuje je w nowym mieszkaniu.
I widuje je na chodniku, tramwaju, samochodzie i pracy.
Na Uczelni je widuje, w toaleci i na parkiecie. U fryzjera i w banku.
Dziwnie się z tym czuje. Wysysają ze mnie chęci do życia, by po chwili wepchnąć nóż w dłoń. Owiają szyję kablem prysznicowym. Szpeczą. Nikczemnie chichoczą.
Na własność mnie mają, ja nie mam nic.
Czekam na kolejne dni.